Podniosłam zmęczone spojrzenie z nad przykurzonych martensów i rozejrzałam się po okolicy. Pustkowie nagrzane słońcem. Piach. Piach i nic więcej. Od miesiąca nie widziałam kawałka zielonej trawy. I od miesiąca nie miałam w ustach niczego normalnego. Mało tego. Miesiąc poszukiwań nie dał żadnych rezultatów. Po zaginionych zwiadowcach nie było śladu. Jedyne co mnie cieszyło to to, że jeszcze ani razu nie musiałam do nikogo strzelać. Brzydziłam się zabijaniem. Samo myślenie, że mogłabym wycelować komuś prosto w serce przyprawiał mnie o mdłości. Wyjątek stanowił Styles. Jemu mogłam wbić w serce sztylet i nie poczułabym żadnej różnicy. Niewiele zmieniło się przez ten miesiąc. On nadal był irytujący, a ja nadal chodziłam wściekła.
- Spójrzcie. Chyba znaleźliśmy to czego nam trzeba - wychrypiał Lou. Spojrzałam we wskazanym kierunku. Jakieś trzysta metrów przed nami stała wielka jaskinia obrośnięta bluszczem. Zielonym bluszczem. A kiedy rośliny są zielone to znaczy, że są zdrowe. A jeżli są zdrowe to znaczy, że gdzieś blisko musi być woda.
- No nie wiem. - usłyszałam swój głos. Co ja do cholery wyprawiam?
- Oh, Shannon. Nie bądź tchórzem - prychnęła Liz i z hardą miną ruszyła przed siebie.
- Nie, serio. Coś mi się tutaj nie podoba. - mówiłam szczerze. I nie chodziło o to, że w jaskini było ciemno. Było coś jeszcze. Było podejrzanie cicho.
- Jest ciemno? - oh, szanowny pan Styles. Stęskniłam się. Poczułam, że moje policzki przybierają szkarłatną barwę.
- Shannon. Weź daj spokój. Nie mów, że boisz się ciemności. - dodał z nutką rozbawienia w głosie. Przygryzłam delikatnie wargę. Tak, bałam się ciemności. Od czasu wybuchu. Ale nie pozwolę, żeby ktoś, a już na pewno ON ze mnie drwił!
- Posłuchaj... Ty bezczelny, głupi..
- Ej, ej! - poczułam, że jakaś silna ręka łapie mnie za szlufkę od spodni i odciąga od szatyna. - Nie zaczynajcie od początku. - Liam, mój kochany, starszy brat. Nie, nie był nim. Ale tak się zachowywał. Zauważyłam to niedawno. Każdy z nas miał mimowolnie przypisaną jakąś cechę. W ten sposób się dopełnialiśmy. I tworzyliśmy jedność.
- Dobra ludzie. Szybka decyzja. Jestem pewien, że jest tam bezpiecznie. - wtrącił się dotąd milczący Niall.
- Przekonajmy się - mruknęłam, modląc się w duchu, żeby zmienili zdanie i pozwolili mi już wracać do domu. Napięłam cięciwę łuku ze strzałą o palącym się grocie, po czym wystrzeliłam prosto do tunelu.
- Czysto. - ucieszyła się Lizzy i delikatnie podskoczyła. Nic nie mogłam zrobić. Z zaciśniętymi ustami patrzyłam jak wszyscy nikną w mroku jaskini. Westchnęłam cicho i ruszyłam za nimi. Po pięciu minutach przemieszczania się po omacku wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Moje oczy nie wierzyły w to co widziały. Tam było pięknie! Wszystko było zielone, a w oddali słyszałam delikatny szum strumyka. Na moje usta wpłynął szeroki uśmiech. Nie gościł on jednak długo. Błogą sielankę przeszył piskliwy jazgot. Poczułam, że nogi uginają się pode mną. Z gąszczu wyłoniły się trzy szaro-brunatne cielska. Usłyszałam jak stojący obok Zayn przeklina pod nosem. Zaschło mi w gardle. Mutanty. Przyszły po nas.
- Formować szyk - głos Liam'a był spokojny. Obrzuciłam go błagalnym spojrzeniem. Nie zrozumiał mojej niemej prośby o pomoc. Stałam na środku polany, oko w oko z niebezpieczeństwem. Serce wybijało nienaturalnie, szybki rytm w mojej klatce piersiowej. Jeden z potworów parsknął, a z pyska poleciała mu ślina. Ruszyły wszystkie trzy. W tym samym momencie i w tym samym celu. Zabić. Mnie.
- Shannon, do cholery! - usłyszałam głośny krzyk i poczułam silne szarpnięcie. W oczach Louis'a malowała się wściekłość. Otworzyłam buzię, żeby na niego krzyknąć. Przecież to nie moja wina. Z mojego gardła wydostał się tylko cichy jęk. Poczułam ponowne szarpnięcie.
- Wycofuj się powoli - polecił Louis, wciskając mi do ręki całkiem nowej generacji pistolet. - i jak będzie trzeba, masz go zabić - dodał kładąc nasick na ostatnie słowo. Przełknęłam ślinę. I Wtedy rozpętało się piekło. Dwa mutany zaatakowały skacząc przed siebie. Gdzieś w tej całej szarpaninie zgubiłam Louis'a i nie mogłam wyzbyć się wrażenia, że zaraz zostanę kolacją dla jakiegoś bezmózgiego mutanta. Wokół mnie kłębiły się chmury popiołu i kurzu. Jęki, krzyki i strzały. Później cisza. I długi, jazgotliwy dźwięk. Pierwszy padł. Niecałą minutę później drugi. Miotałam się we wszystkich kierunkach nie mogąc zidentyfikować, żadnej znajomej sylwetki. Czekałam w napięciu na trzeci upragniony jazgot. Nie nadszedł. Za to nadszedł mój koniec. Z kurzu wyłoniła się monstrualna sylwetka plująca śliną na wszystkie strony. Uniosłam pistolet. Jeden krok. Drugi. Trzeci. Czwarty. Żółte, przerażające ślepia.
- Strzelaj, Shannon, strzelaj do cholery! - usłyszałam jeszcze znajomy, znienawidzony głos. Później stało się coś dziwnego. Wydawało mi się, że umarłam. Ale to niemożliwe bo wszystko doskonale słyszałam i czułam. Najpierw zostałam zwalona z nóg. Poczułam swąd siarki, a następnie okropny ból w lewym ramieniu. Wiłam się, kopałam i krzyczałam. Głośny wystrzał i jeszcze głośniejszy jazgot rozrywał moje błony bębenkowe. Cielsko zaczęło ustępować. Osuneło się ze mnie i opadło na ziemię wzniecając gęsty kurz.
- Shannon! - Liz momentalnie znalazła się przy mnie i pomogła mi wstać. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Ból ręki był paraliżujący. Kurz zaczął opadać. Widok był przerażający.
- Mocno cię drapnął? - usłyszałam przy swoim prawym uchu i starając się nie krzywić z bólu spojrzałam prosto w zielone oczy Harry'ego.
- Nie, coś ty. Ale jak za jakieś pięć sekund stracę przytomność z nadmiaru utraconej krwi złap mnie proszę. - wychrypiała ironicznie i poczułam, że się osuwam. Zauważyłam jeszcze oczy. Zielone oczy.
- Spójrzcie. Chyba znaleźliśmy to czego nam trzeba - wychrypiał Lou. Spojrzałam we wskazanym kierunku. Jakieś trzysta metrów przed nami stała wielka jaskinia obrośnięta bluszczem. Zielonym bluszczem. A kiedy rośliny są zielone to znaczy, że są zdrowe. A jeżli są zdrowe to znaczy, że gdzieś blisko musi być woda.
- No nie wiem. - usłyszałam swój głos. Co ja do cholery wyprawiam?
- Oh, Shannon. Nie bądź tchórzem - prychnęła Liz i z hardą miną ruszyła przed siebie.
- Nie, serio. Coś mi się tutaj nie podoba. - mówiłam szczerze. I nie chodziło o to, że w jaskini było ciemno. Było coś jeszcze. Było podejrzanie cicho.
- Jest ciemno? - oh, szanowny pan Styles. Stęskniłam się. Poczułam, że moje policzki przybierają szkarłatną barwę.
- Shannon. Weź daj spokój. Nie mów, że boisz się ciemności. - dodał z nutką rozbawienia w głosie. Przygryzłam delikatnie wargę. Tak, bałam się ciemności. Od czasu wybuchu. Ale nie pozwolę, żeby ktoś, a już na pewno ON ze mnie drwił!
- Posłuchaj... Ty bezczelny, głupi..
- Ej, ej! - poczułam, że jakaś silna ręka łapie mnie za szlufkę od spodni i odciąga od szatyna. - Nie zaczynajcie od początku. - Liam, mój kochany, starszy brat. Nie, nie był nim. Ale tak się zachowywał. Zauważyłam to niedawno. Każdy z nas miał mimowolnie przypisaną jakąś cechę. W ten sposób się dopełnialiśmy. I tworzyliśmy jedność.
- Dobra ludzie. Szybka decyzja. Jestem pewien, że jest tam bezpiecznie. - wtrącił się dotąd milczący Niall.
- Przekonajmy się - mruknęłam, modląc się w duchu, żeby zmienili zdanie i pozwolili mi już wracać do domu. Napięłam cięciwę łuku ze strzałą o palącym się grocie, po czym wystrzeliłam prosto do tunelu.
- Czysto. - ucieszyła się Lizzy i delikatnie podskoczyła. Nic nie mogłam zrobić. Z zaciśniętymi ustami patrzyłam jak wszyscy nikną w mroku jaskini. Westchnęłam cicho i ruszyłam za nimi. Po pięciu minutach przemieszczania się po omacku wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Moje oczy nie wierzyły w to co widziały. Tam było pięknie! Wszystko było zielone, a w oddali słyszałam delikatny szum strumyka. Na moje usta wpłynął szeroki uśmiech. Nie gościł on jednak długo. Błogą sielankę przeszył piskliwy jazgot. Poczułam, że nogi uginają się pode mną. Z gąszczu wyłoniły się trzy szaro-brunatne cielska. Usłyszałam jak stojący obok Zayn przeklina pod nosem. Zaschło mi w gardle. Mutanty. Przyszły po nas.
- Formować szyk - głos Liam'a był spokojny. Obrzuciłam go błagalnym spojrzeniem. Nie zrozumiał mojej niemej prośby o pomoc. Stałam na środku polany, oko w oko z niebezpieczeństwem. Serce wybijało nienaturalnie, szybki rytm w mojej klatce piersiowej. Jeden z potworów parsknął, a z pyska poleciała mu ślina. Ruszyły wszystkie trzy. W tym samym momencie i w tym samym celu. Zabić. Mnie.
- Shannon, do cholery! - usłyszałam głośny krzyk i poczułam silne szarpnięcie. W oczach Louis'a malowała się wściekłość. Otworzyłam buzię, żeby na niego krzyknąć. Przecież to nie moja wina. Z mojego gardła wydostał się tylko cichy jęk. Poczułam ponowne szarpnięcie.
- Wycofuj się powoli - polecił Louis, wciskając mi do ręki całkiem nowej generacji pistolet. - i jak będzie trzeba, masz go zabić - dodał kładąc nasick na ostatnie słowo. Przełknęłam ślinę. I Wtedy rozpętało się piekło. Dwa mutany zaatakowały skacząc przed siebie. Gdzieś w tej całej szarpaninie zgubiłam Louis'a i nie mogłam wyzbyć się wrażenia, że zaraz zostanę kolacją dla jakiegoś bezmózgiego mutanta. Wokół mnie kłębiły się chmury popiołu i kurzu. Jęki, krzyki i strzały. Później cisza. I długi, jazgotliwy dźwięk. Pierwszy padł. Niecałą minutę później drugi. Miotałam się we wszystkich kierunkach nie mogąc zidentyfikować, żadnej znajomej sylwetki. Czekałam w napięciu na trzeci upragniony jazgot. Nie nadszedł. Za to nadszedł mój koniec. Z kurzu wyłoniła się monstrualna sylwetka plująca śliną na wszystkie strony. Uniosłam pistolet. Jeden krok. Drugi. Trzeci. Czwarty. Żółte, przerażające ślepia.
- Strzelaj, Shannon, strzelaj do cholery! - usłyszałam jeszcze znajomy, znienawidzony głos. Później stało się coś dziwnego. Wydawało mi się, że umarłam. Ale to niemożliwe bo wszystko doskonale słyszałam i czułam. Najpierw zostałam zwalona z nóg. Poczułam swąd siarki, a następnie okropny ból w lewym ramieniu. Wiłam się, kopałam i krzyczałam. Głośny wystrzał i jeszcze głośniejszy jazgot rozrywał moje błony bębenkowe. Cielsko zaczęło ustępować. Osuneło się ze mnie i opadło na ziemię wzniecając gęsty kurz.
- Shannon! - Liz momentalnie znalazła się przy mnie i pomogła mi wstać. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Ból ręki był paraliżujący. Kurz zaczął opadać. Widok był przerażający.
- Mocno cię drapnął? - usłyszałam przy swoim prawym uchu i starając się nie krzywić z bólu spojrzałam prosto w zielone oczy Harry'ego.
- Nie, coś ty. Ale jak za jakieś pięć sekund stracę przytomność z nadmiaru utraconej krwi złap mnie proszę. - wychrypiała ironicznie i poczułam, że się osuwam. Zauważyłam jeszcze oczy. Zielone oczy.
Bardzo, bardzo, bardzo, bardzo was przepraszam! Nie było mnie tutaj cały miesiąc i jeszcze trochę. Nie wiem jak się tłumaczyć. Nawet nie będę tego robić bo nie mam nic na swoją obronę. Pozostaje mi tylko wierzyć, że jeszcze ktoś tu jest i zechce czytać te wypociny. Będę pisała to opowiadanie nawet dla jednej osoby. Rozdziały postaram się pisać regularnie, w piątki. Więc powinny pojawiać się w niedzielę wieczorem. Wybaczcie, ale 1 liceum [mat-fiz], ale obiecuję się starać. Jeszcze raz bardzo was przepraszam i dziękuję za 19 obserwatorów. Jesteście niesamowici <3 To dla mnie dużo znaczy. Nigdy nie przypuszczałam, że komuś takie ''coś'' się spodoba. Dziękuję i przepraszam.
Jesteście jeszcze? :)
Jesteście jeszcze? :)
Wasza Majka.
xoxo